sobota, 5 stycznia 2013

Łosoś w cieście francuskim z brokułem i pieczarkami

To danie wygląda rzeczywiście światowo. Zainspirował mnie Christopher, który niedawno umieścił taką przekąskę na swoim blogu, ale w sieci jest mnóstwo takich przepisów. Najważniejsza jest niezwykła szybkość, z jaką można to przygotować i zabłysnąć przed gośćmi, bo i smak jest wyśmienity. Na przyjęcia karnawałowe w sam raz! (tu Martik się ześmiał, żebym nie kitowała, bo u nas nie ma PRZYJĘĆ KARNAWAŁOWYCH, ale ludzie chyba mają, nie?!)

SKŁADNIKI: (ciężko powiedzieć, po ile czego, każdy sobie sam decyduje, ile i jakich dodatków napakuje do tego ciasta. Polecam jednak to zestawienie :-))
opakowanie ciasta francuskiego (rolka z Biedronki), 
łosoś wędzony (nie trzeba dużo),
kilka usmażonych, doprawionych pieczarek, 
kilka pomidorów suszonych,
różyczki z brokułów, zblanszowane w osolonej wodzie,
pieprz,
ulubione zioła (dałam nieco czosnku suszonego, rozmaryn i lubczyk).
WYKONANIE:
Piekarnik nastawić na 200 stopni, góra i dół.
Ciasto rozwinąć z rolki i z obu krótszych boków dekoracyjnie pociąć radełkiem do ciastek w wąskie paski, zostawiając na środku miejsce do nałożenia nadzienia. Dobrze jest robić to od razu na macie do pieczenia czy tam papierze czy w formie, bo odpada potem przenoszenie lelawego, topiącego się ciasta.
Na środku ułożyć łososia, posypać pieprzem i rozmarynem (nie solić, ryba była słona jak diabli), na to pieczarki, brokuły i pomidory, czosnek i lubczyk. Zawinąć, zakładając paski ukośnie na siebie, na przemian, jak na zdjęciu. 

Aha, nie zakładać ściśle, żeby para ze środka nie rozdęła ciasta, tylko zostawić takie szparki.
Wierzch zawijańca posmarować rozbełtanym z mlekiem żółtkiem.
Piec, aż się ładnie zrumieni.
Było to bardz dobryńkie, co ino mało (cytat ze: "Skondensowane myśli BB").

niedziela, 30 grudnia 2012

Boże Narodzenie ze skansenu czyli „Bułka Babci Broni”




Przepis powinien zaczynać się tak: „Weźmisz dziewkę służebną, a bacz, by była krzepka!”. 
Ewentualnie: „Weźmisz Babcię Bronię, a wiadomo, że krzepka!”. 
W ostateczności: „Weźmisz słabowatą Hurmę i Czeredę, przykujesz za rękę lewą do dziżki (uwaga! wersja dla matek dziatek leworęcznych: za rękę prawą do dżiżki) i zagonisz do wyrabiania ciasta!”
A teraz już na poważnie: jeśli nie ma się robota do wyrabiania, to branie się za ten przepis wymaga wielkiego samozaparcia.
I pomyśleć, że Babcia ZAWSZE piekła to na święta, bo przed wojną, oprócz „syrowca” – to było jedyne ciasto, bez którego nikt we wsi nie odważyłby się świętować czy weselić. Potwierdzają to nasze Baby Glinickie, które do tej pory pieką takie bułki, pod nazwą zastrzeżoną "bułka brytfon", bo one tyż wiedzo, co to znaczy dobro bułka!
Pierwszy raz piekłam to oczywiście pod dyktando BB i wyrabiałam razem z nią. Ciasto jest bardzo gęste, chlebowe i wyrabia się ręcznie około pół godziny (a przynajmniej tyle musiałam hakować, dopóki Babunia nie powiedziała, że bedzie!). Potem, gdy Babcia umarła, piekłam rzadko, bo H&C nie chciała pomagać w ciężkiej zaiste robocie. A teraz mam dobry mikser i on poradzi sobie nawet z takim wypiekiem.
To jest nasze kultowe wielkanocne i godnie ciasto (Bronia zawsze mówiła: Godnie święta). To kwintesencja tradycji ludowego „cukiernictwa” na Pogórzu Karpackim. Ma niesamowity, drożdżowy smak, taki jakby ktoś nam dał chapnąć ciasta upieczonego na Wilijo w 1900 roku. Jest mało słodka, więc dla mnie idealna, zwarta, nie czerstwieje praktycznie wcale, dzisiaj minął tydzień jak piekłam i wciąż jest pyszna!
No i jest ogromna, trzeba mieć dużą blachę z wysokim rantem. Przypomina prostokątny bochen chleba i u nas jest jedzona na śniadanie aż do Nowego Roku, z mlekiem i dżemem (Potwory i spółka) albo z samom hyrbatom (Marzynia).
Może to zabrzmi obrazoburczo dla Blogowiczów szczycących się (i słusznie!) wspaniałymi wypiekami na święta, ale oprócz pierniczków nie upiekłam nic innego na te Gody. Martik powiedział, że sam se upiecze tort bezowy, ponieważ twardo się postawiłam, że przy takiej nawale roboty to ja nie będę jeszcze piec super-słodkiego placka, którego nawet kawałka nie zjem. No i skończyło się na tym, że najedli się placków „po chołpach”, i dobrze, bo zawsze gdy idzie się w gości, to już człowiek jest tak przesłodzony domowym ciastem, że nic nie skosztuje u wujanki czy u stryka.
Ponieważ jestem święcie przekonana, że nikt się nie będzie porywał na te bułke oprócz Martika, więc podam jej ten przepis tak, jak mi dyktowała Babcia. Ona i tak wie, o co chodzi, a wy se łyknijcie gwary podkarpacki:
- No to trza wziońść dobry monki pszynny mniwincy tyla – i tu BB nasypała do małej miedniczki kopczyk mąki. W torebce zostało z jakieś 5-10 deko.
- Co ino Marzyniu, trza sprawdzić, czy mąka nie staro i nie zatynchła sie.
Sprawdziłam. Pachniała ładnie. Przy okazji okazało się też, że na pewno w magazynie Geesu nie naszczały do niej myszy, co w kumorze na wsi (jak mi uprzytomniła BB) mogło się zdarzyć.
- Teroz robisz w ty monce dołek i tam wliwosz drożdży niecało kostke, utarto z cukrym.
- Ile tych drożdży i cukru, babciu?
- O tak se ukszyj winksze pół (pokruszyła jak na moje oko jakieś 7-8 deko), a cukru ile se dosz, ino ni mo być bardz słodko.
Tego cukru było z pół szklanki. Tej z gieesowskiej restauracji „Podkarpacka”, Martiku.
Jak drożdże wyjdo na monke, to zamiszej i wbij jaj całe dwa, a żółtków trzy, ino uwożej na zbuki!.
- Babciu, nie ma już zapartków w sklepach!
- So!
Zanurzyłam jaja w wodzie, nie wypływały. Były świeże.
Gdyby był zbuk, to trza zakopać nielubianej osobie pod przyzbom, to sie wi.
- Teroz masła mientkiego pukostki.
He, he, BB na szczęście nie kazała mi dawać pół osełki; odkąd musiała się przeprowadzić do miasta to już jej kupowałam sklepowe masło, no chyba że Szlachcino albo Stopionka przyniesły babci ze wsi.
- I kapeczke soli, i mlika ciepłego ile zabierze.
Oczywiście nie wiedziałam, ile to jest tego mlika, więc:
- To trza, dzicie, tyla, coby sie umisiło nie za wolne i nie twarde.
To „nie za twarde” było wg mnie gęste jak kit do okien, ale BB upierała się, że „takie mo być, jak chlebowe!”
- I tero misisz, aż bedo pyncherze szły.
I zaczęło się. Conan Barbarzyńca mógłby se na tym śmiało ćwiczyć biceps. Technika babci polegała na podrywaniu ciasta jakoś tak od dołu, nasadą kciuka, że aż klapało, ale jednak Ona miała już 90 lat i gros miszenia spadło na mnie. Spocona jak mysz, po 30 minutach w końcu dopatrzyłam się jakichś bąbelków. Dzisiaj robię to robotem, a i tak trzeba wyrabiać z 15 minut, wyłączając silnik co jakiś czas, żeby się nie zatarł. Babcia doradziła mi kupić se małom dziżkę, bo w dziżce idzie lekcy
Tiaaa, w Castoramie mają w promocji. W przerwach między świętami i weselami bede se ją trzymać w salonie, jako żardinierę.
- Teroz trza dać na susznie, żeby wyrosło ze dwa razy tyla.
Z braku suszni na podoryńdziu dałam koło kaloryfera. Wyrastało z półtorej godziny, baaardzo, cała miedniczka!
- Babciu, a piekarnik jak nastawić?
Babcia zrobiła sowę, co przy Jej maleńkich, wesołych oczkach wyglądało przekomicznie.
- A jo wim? W piecu to jak na letki chleb, ino wyngielki trza pocioskiem wygarnąć, a tu? Tak jakosi na średni goronc i żeby górom nie bardz brało, ani dołem tyż. Bokami tak bardzi.
- Babciu, nie ma grzania z boku!
- Ni ma? No to jo nie wim.
Dałam grzanie góra-dół, na 190 stopni.
- Nasmaruj, dzicie, blache margarynom. Przemiszej to ciasto, żeby potym ni miało dziur i wywal równo na blache. I jeszcze trza poczkać, żeby się blacha wypełniła, a potem pic.
Gdy bułka wyrosła równo z rantem blachy, wsadziłam do piekarnika. Babcia kazała mi się przeżegnać i przy okazji włączyła się jej opcja: „zambombony”:
- A swojego czasu ni mosz? Bo cało robota na marne!
Nie, nie miałam okresu.
- A nie trzeba posmarować jajkiem?
- A po co? Wodom się obmywo, jak się upiecze, wtedy się pieknie lśkli.
Ciasto piekło się godzinę. Babcia w pewnym momencie „zyrkła bez szybke”.
- Oloboga, chyto z wirzchu! Trza nakryć "Nowinami"!
- Jakimi nowinami?!
- Gazetom! Ino lekuchno, bez jedno!
Nakryłam pojedynczą warstwą papieru do pieczenia. Pamiętam, że gdy ten przepis dawno temu opublikowałam gdzieś w sieci, to odezwał się jeden chłop spod Poznania, skąd on w Wielkopolsce weźmie „Nowiny rzeszowskie”.
Buła wyrosła ogromna. „Mokro z nerw” wyjęłam ją z blaszki. Wyglądała cudownie! Babcia fachowo sprawdziła, czy „puko” (rzeczywiście, popukana od spodu wydawała głuchy odgłos) i obmyła ręką wierzch delikatnie wodą, która natychmiast wyparowała i – o dziwo – wyśkliła skórkę.
Kroić po wystygnięciu, mo być oparto o ściane i całkiem wychłódnąć.
No i tyla.
Dodano 27 grudnia 2023:
Na prośbę czytelnika (a jednak ktoś chce to upiec, hurra!) podaję dokładniejsze proporcje i sposób wykonania, zrozumiały dla ludzi spoza kręgu podkarpackiej wsi:
SKŁADNIKI:
90 dag dobrej mąki pszennej, np. Luksusowej typ 550,
7 dag drożdży (niecała kostka),
pół szklanki (takiej 250 ml) cukru zwykłego – wagowo to będzie 11-12 dag,
3 żółtka,
2 całe jajka,
pół kostki (12,5 dag – dawniej były większe kostki) miękkiego masła,
solidna szczypta soli,
ciepłego mleka „ile zabierze” – czyli tyle, by po wstępnym zarobieniu ręką wyszło nam dość miękkie (ale nie za „wolne”) ciasto. Raz jest to 1.5 szklanki, a innym razem niemal 2,
odrobina margaryny do posmarowania blachy (formy).

Aha, i potrzebna jest duża blacha z wysokim rantem, taka jak te dawniej używane.

Piekarnik grzanie góra-dół, na 190 stopni, środkowa półka.

WYKONANIE:
Mąkę wsypać do miski (najlepiej od razu wziąć misę robota/miksera), zrobić w niej dołek. Drożdże rozpuścić w cukrze, wlać do dołka, lekko zasypać ten drożdżowy rozczyn mąką z boków miski. Odstawić w ciepłe miejsce. Kiedy drożdże spienią się i „wyjdą” na mąkę zamieszać, dodać jajka i żółtka, masło, sól i wlewać powoli mleko (mieszając na razie ręką) w takiej ilości, aby zarobiło się dość zwarte ciasto. Teraz wyrabiać już maszynowo (chociaż można i ręcznie) około 15 minut (ręcznie to niestety schodzi dłużej), aż ciasto będzie doskonale wyrobione.
Ciasto bardzo rośnie, więc misa miksera/robota planetarnego może być za mała (ja przekładam do wyrośnięcia do większej miski. Przykryć i postawić w cieple do wyrośnięcia na ok. 1,5 godziny.

Nie zapomnieć włączyć piekarnik przed końcem wyrastania.

Wyrośnięte ciasto przemieszać (odgazować) i wyłożyć równo na blachę. Wierzch wygładzić nasmarowanymi tłuszczem rękami. Dać mu jeszcze trochę czasu w cieple, aż jeszcze trochę urośnie i wypełni formę równo z rantem. Nie zawadzi przeżegnać ciasto przed włożeniem do piekarnika😊. 
Piec około godziny, aż będzie mocno rumiane z wierzchu. Gdyby „chytało” od góry, nakryć papierem do pieczenia. Po upieczeniu wyjąć z formy (powinno lekko wyjść), obmyć wodą wierzch (za pomocą pędzelka, albo pióra, ja to robię po prostu mokrą ręką), żeby błyszczało i wystudzić oparte o coś bokiem (albo na kratce). Można oczywiście posmarować wierzch ciasta rozbełtanym żółtkiem albo mlekiem przed pieczeniem, ale to już nie jest prawilnie😀.