Przepis powinien zaczynać się tak:
„Weźmisz dziewkę służebną, a bacz, by była krzepka!”.
Ewentualnie: „Weźmisz
Babcię Bronię, a wiadomo, że krzepka!”.
W ostateczności: „Weźmisz słabowatą
Hurmę i Czeredę, przykujesz za rękę lewą do dziżki (uwaga! wersja dla matek
dziatek leworęcznych: za rękę prawą do dżiżki) i zagonisz do wyrabiania ciasta!”
A teraz już na poważnie: jeśli nie
ma się robota do wyrabiania, to branie się za ten przepis wymaga wielkiego
samozaparcia.
I pomyśleć, że Babcia ZAWSZE piekła
to na święta, bo przed wojną, oprócz „syrowca” – to było jedyne ciasto, bez
którego nikt we wsi nie odważyłby się świętować czy weselić. Potwierdzają to
nasze Baby Glinickie, które do tej pory pieką takie bułki, pod nazwą zastrzeżoną "bułka brytfon", bo one tyż wiedzo,
co to znaczy dobro bułka!
Pierwszy raz piekłam to oczywiście
pod dyktando BB i wyrabiałam razem z nią. Ciasto jest bardzo gęste, chlebowe i
wyrabia się ręcznie około pół godziny (a przynajmniej tyle musiałam hakować,
dopóki Babunia nie powiedziała, że bedzie!). Potem, gdy Babcia umarła, piekłam
rzadko, bo H&C nie chciała pomagać w ciężkiej zaiste robocie. A teraz mam
dobry mikser i on poradzi sobie nawet z takim wypiekiem.
To jest nasze kultowe wielkanocne i godnie ciasto
(Bronia zawsze mówiła: Godnie święta). To kwintesencja tradycji ludowego „cukiernictwa”
na Pogórzu Karpackim. Ma niesamowity, drożdżowy smak, taki jakby ktoś nam dał
chapnąć ciasta upieczonego na Wilijo w 1900 roku. Jest mało słodka, więc dla mnie
idealna, zwarta, nie czerstwieje praktycznie wcale, dzisiaj minął tydzień jak
piekłam i wciąż jest pyszna!
No i jest ogromna, trzeba mieć dużą
blachę z wysokim rantem. Przypomina prostokątny bochen chleba i u nas jest jedzona na
śniadanie aż do Nowego
Roku, z mlekiem i dżemem (Potwory i spółka) albo z samom hyrbatom (Marzynia).
Może to zabrzmi obrazoburczo dla
Blogowiczów szczycących się (i słusznie!) wspaniałymi wypiekami na święta, ale
oprócz pierniczków nie upiekłam nic innego na te Gody. Martik
powiedział, że sam se upiecze tort bezowy, ponieważ twardo się postawiłam, że
przy takiej nawale roboty to ja nie będę jeszcze piec super-słodkiego placka,
którego nawet kawałka nie zjem. No i skończyło się na tym, że najedli się
placków „po chołpach”, i dobrze, bo zawsze gdy idzie się
w gości, to już człowiek jest tak przesłodzony domowym ciastem, że nic nie
skosztuje u wujanki czy u stryka.
Ponieważ jestem święcie przekonana,
że nikt się nie będzie porywał na te bułke oprócz Martika, więc podam jej ten
przepis tak, jak mi dyktowała Babcia. Ona i tak wie, o co chodzi, a wy se
łyknijcie gwary podkarpacki:
- No
to trza wziońść dobry monki pszynny mniwincy tyla – i tu BB nasypała do
małej miedniczki kopczyk mąki. W torebce zostało z jakieś 5-10 deko.
- Co
ino Marzyniu, trza sprawdzić, czy mąka nie staro i nie zatynchła sie.
Sprawdziłam. Pachniała ładnie. Przy
okazji okazało się też, że na pewno w magazynie Geesu nie naszczały do niej
myszy, co w kumorze na wsi (jak mi uprzytomniła BB) mogło się zdarzyć.
- Teroz
robisz w ty monce dołek i tam wliwosz drożdży niecało kostke, utarto z cukrym.
- Ile tych drożdży i cukru, babciu?
- O
tak se ukszyj winksze pół (pokruszyła jak na moje oko jakieś 7-8 deko), a cukru ile se dosz, ino ni mo być bardz
słodko.
Tego cukru było z pół szklanki. Tej
z gieesowskiej restauracji „Podkarpacka”, Martiku.
Jak
drożdże wyjdo na monke, to zamiszej i wbij jaj całe dwa, a żółtków trzy, ino
uwożej na zbuki!.
- Babciu, nie ma już zapartków w
sklepach!
- So!
Zanurzyłam jaja w wodzie, nie
wypływały. Były świeże.
Gdyby był zbuk, to trza zakopać nielubianej osobie pod przyzbom, to sie wi.
- Teroz
masła mientkiego pukostki.
He, he, BB na szczęście nie kazała
mi dawać pół osełki; odkąd musiała się przeprowadzić do miasta to już jej kupowałam
sklepowe masło, no chyba że Szlachcino albo Stopionka przyniesły babci ze wsi.
- I
kapeczke soli, i mlika ciepłego ile zabierze.
Oczywiście nie wiedziałam, ile to
jest tego mlika, więc:
- To
trza, dzicie, tyla, coby sie umisiło nie za wolne i nie twarde.
To „nie za twarde” było wg mnie
gęste jak kit do okien, ale BB upierała się, że „takie mo być, jak chlebowe!”
- I
tero misisz, aż bedo pyncherze szły.
I zaczęło się. Conan Barbarzyńca
mógłby se na tym śmiało ćwiczyć biceps. Technika babci polegała na
podrywaniu ciasta jakoś tak od dołu, nasadą kciuka, że aż klapało, ale
jednak Ona miała już 90 lat i gros miszenia
spadło na mnie. Spocona jak mysz, po 30 minutach w końcu dopatrzyłam się jakichś
bąbelków. Dzisiaj robię to robotem, a i tak trzeba wyrabiać z 15 minut, wyłączając
silnik co jakiś czas, żeby się nie zatarł. Babcia doradziła mi kupić se małom dziżkę, bo w dziżce idzie lekcy.
Tiaaa, w Castoramie mają w promocji. W przerwach między świętami i weselami bede se ją trzymać w salonie, jako żardinierę.
- Teroz
trza dać na susznie, żeby wyrosło ze dwa razy tyla.
Z braku suszni na podoryńdziu dałam
koło kaloryfera. Wyrastało z półtorej godziny, baaardzo, cała miedniczka!
- Babciu, a piekarnik jak nastawić?
Babcia zrobiła sowę, co przy Jej
maleńkich, wesołych oczkach wyglądało przekomicznie.
- A
jo wim? W piecu to jak na letki chleb, ino wyngielki trza pocioskiem wygarnąć,
a tu? Tak jakosi na średni goronc i żeby górom nie bardz brało, ani dołem tyż.
Bokami tak bardzi.
- Babciu, nie ma grzania z boku!
- Ni
ma? No to jo nie wim.
Dałam grzanie góra-dół, na 190
stopni.
- Nasmaruj,
dzicie, blache margarynom. Przemiszej to ciasto, żeby potym ni miało dziur i wywal
równo na blache. I jeszcze trza poczkać, żeby się blacha wypełniła, a potem
pic.
Gdy bułka wyrosła równo z rantem
blachy, wsadziłam do piekarnika. Babcia kazała mi się przeżegnać i przy okazji
włączyła się jej opcja: „zambombony”:
- A
swojego czasu ni mosz? Bo cało robota na marne!
Nie, nie miałam okresu.
- A nie trzeba posmarować jajkiem?
- A
po co? Wodom się obmywo, jak się upiecze, wtedy się pieknie lśkli.
Ciasto piekło się godzinę. Babcia w pewnym
momencie „zyrkła bez szybke”.
- Oloboga,
chyto z wirzchu! Trza nakryć "Nowinami"!
- Jakimi nowinami?!
- Gazetom!
Ino lekuchno, bez jedno!
Nakryłam pojedynczą warstwą papieru
do pieczenia. Pamiętam, że gdy ten przepis dawno temu opublikowałam gdzieś w
sieci, to odezwał się jeden chłop spod Poznania, skąd on w Wielkopolsce weźmie
„Nowiny rzeszowskie”.
Buła wyrosła ogromna. „Mokro z
nerw” wyjęłam ją z blaszki. Wyglądała cudownie! Babcia fachowo sprawdziła, czy
„puko” (rzeczywiście, popukana od
spodu wydawała głuchy odgłos) i obmyła ręką wierzch delikatnie wodą, która natychmiast
wyparowała i – o dziwo – wyśkliła skórkę.
Kroić po wystygnięciu, mo być oparto o ściane i całkiem wychłódnąć.
No i tyla.
Dodano 27 grudnia 2023:
Na prośbę czytelnika (a jednak ktoś chce to upiec, hurra!) podaję dokładniejsze proporcje i sposób wykonania, zrozumiały dla ludzi spoza kręgu podkarpackiej wsi:
SKŁADNIKI:
90 dag dobrej mąki pszennej, np. Luksusowej typ
550,
7 dag drożdży (niecała kostka),
pół szklanki (takiej 250 ml) cukru zwykłego –
wagowo to będzie 11-12 dag,
3 żółtka,
2 całe jajka,
pół kostki (12,5 dag – dawniej były większe
kostki) miękkiego masła,
solidna szczypta soli,
ciepłego mleka „ile zabierze” – czyli tyle, by po
wstępnym zarobieniu ręką wyszło nam dość miękkie (ale nie za „wolne”) ciasto.
Raz jest to 1.5 szklanki, a innym razem niemal 2,
odrobina margaryny do posmarowania blachy
(formy).
Aha, i potrzebna jest duża blacha z wysokim
rantem, taka jak te dawniej używane.
Piekarnik
grzanie góra-dół, na 190 stopni, środkowa półka.
WYKONANIE:
Mąkę wsypać do miski (najlepiej od razu wziąć
misę robota/miksera), zrobić w niej dołek. Drożdże rozpuścić w cukrze, wlać do dołka,
lekko zasypać ten drożdżowy rozczyn mąką z boków miski. Odstawić w ciepłe
miejsce. Kiedy drożdże spienią się i „wyjdą” na mąkę zamieszać, dodać jajka i
żółtka, masło, sól i wlewać powoli mleko (mieszając na razie ręką) w takiej
ilości, aby zarobiło się dość zwarte ciasto. Teraz wyrabiać już maszynowo
(chociaż można i ręcznie) około 15 minut (ręcznie to niestety schodzi dłużej),
aż ciasto będzie doskonale wyrobione.
Ciasto bardzo rośnie, więc misa miksera/robota
planetarnego może być za mała (ja przekładam do wyrośnięcia do większej miski. Przykryć
i postawić w cieple do wyrośnięcia na ok. 1,5 godziny.
Nie zapomnieć włączyć piekarnik przed końcem
wyrastania.
Wyrośnięte ciasto przemieszać (odgazować) i
wyłożyć równo na blachę. Wierzch wygładzić nasmarowanymi tłuszczem rękami. Dać mu
jeszcze trochę czasu w cieple, aż jeszcze trochę urośnie i wypełni formę równo
z rantem. Nie zawadzi przeżegnać ciasto przed włożeniem do piekarnika😊.
Piec około
godziny, aż będzie mocno rumiane z wierzchu. Gdyby „chytało” od góry, nakryć
papierem do pieczenia. Po upieczeniu wyjąć z formy (powinno lekko wyjść), obmyć
wodą wierzch (za pomocą pędzelka, albo pióra, ja to robię po prostu mokrą ręką),
żeby błyszczało i wystudzić oparte o coś bokiem (albo na kratce). Można oczywiście
posmarować wierzch ciasta rozbełtanym żółtkiem albo mlekiem przed pieczeniem,
ale to już nie jest prawilnie😀.